Międzynarodowa Szkoła Barmanów i Sommelierów mieszcząca się przy ul. Wilczej w Warszawie to jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc, w jakich miałam okazję pracować. Odwiedzałam ją z aparatem kilkukrotnie przy okazji sesji zdjęciowych koktajli i za każdym razem żałowałam, że muszę skupić się na robocie, zamiast na spokojnym studiowaniu eksponatów i googlowaniu czym są te wszystkie Magiczne Eliksiry. Obiecywałam sobie, że poświęcę wyposażeniu MSBiS należytą (teoretyczno-naukową!) uwagę, ale ponieważ w pracy się pracuje, to chociaż zbiorę swoje doświadczenia w jedno miejsce. Także zapraszam serdecznie! Dziś będzie o fotografowaniu drineczków („to jest koktajl, naucz się wreszcie”): krótko, zwięźle i wizualnie atrakcyjnie.
Zacznijmy jednak od zarysowania sytuacji ogólnej. Główna sala wykładowa MSBiS to podłużne, wysokie pomieszczenie utrzymane w stylistyce eleganckiego, brytyjskiego pubu – a więc znajdziemy tam dużo drewna, masywne meble, ciemne ściany i zasłonięte okna. Pod ścianami ustawione są miękko obite ławy oraz regały zapełnione rozmaitymi alkoholami. Pomieszczenie oświetlają nieliczne lampy, przez co pozostaje w przyjemnym, delikatnym półmroku. Na jego końcu znajduje się mocniej oświetlony bar, który podczas sesji zdjęciowych stanowi zaplecze techniczne – gdzieś w końcu te koktajle muszą powstawać. Przez całą długość sali biegną ustawione w jeden rząd stoły, przy których podczas szkoleń zasiadają kursanci i to one stanowią moje pole robocze. Całość MSBiS jest bardzo spójna, zadbana oraz uporządkowana. Muskając wzrokiem etykiety poszczególnych butelek łatwo spostrzec, że zostały zestawione obok siebie według określonego klucza, gatunkami lub seriami. Mówiąc krótko – wszystko tam cieszy oko. Jeśli interesujecie się tematyką koktajlową z pewnością mieliście okazję odwiedzić Szkołę wirtualnie na kanale Mój Bar prowadzonym przez Patryka Le Narta. Nie było Was tam jeszcze? To polecam sprawnie nadrobić zaległości, bo publikowane tam treści w zwinny sposób łączą wartości merytoryczne z atrakcyjnym i nieformalnym sposobem przekazu 🙂
Realizacja sesji zdjęciowej w takim anturażu stanowi zarówno przyjemność, jak i spore wyzwanie. Otoczenie w jakim pracujemy stanowi połowę sukcesu, jako że nie tylko zapewnia atrakcyjny dalszy plan, ale też odpowiednio podkreśla charakter przedmiotu który fotografujemy. Zupełnie inaczej odbierzemy szeroko dostępne w dystrybucji piwo sfotografowane na stole w kuchni, a inaczej na ciężkim, gabinetowym biurku – zwłaszcza, jeśli dodatkowo zadbamy o oświetlenie. I to właśnie oświetlenie stanowi drugą połowę naszego powodzenia oraz – a jakże – nastręcza najwięcej problemów technicznych. A ponieważ MSBiS zdążyłam poznać dość dokładnie, udało mi się wypracować stały set fotograficzny. I o tym poniżej.

Lampy błyskowe na wynos
Pracując poza domem – czy, mówiąc górnolotnie, poza własnym studiem fotograficznym – najważniejszą kwestią jest oszacowanie własnego udźwigu. A więc należy zabrać na tyle dużo sprzętu, aby móc sprawnie przeprowadzić cały proces oraz na tyle mało, żeby kręgosłup nie pękł, a schody nie stanowiły schodów. A więc zamiast lamp studyjnych zdecydować się na lampy reporterskie. Dwie w moim wypracowanym przypadku, ale zawsze zabieram w zapasie trzecią. Do tego modyfikatory, ale one bezpośrednio powinny zależeć od wybranej do zdjęć przestrzeni. W przypadku MSBiS jest to jeden ze stołów (przestrzeń w zupełności wystarczająca, żeby postawić na nim szklankę czy butelkę), ponieważ sam bar jest charakterystycznym elementem filmów Patryka. Zresztą, będąc całkowicie szczerą, stoły są o wiele wygodniejsze 😉
Ponieważ rząd stołów biegnie przez środek sali dość proste jest manewrowanie klasycznymi softboxami, ale też nie mogą być one zbyt duże. Sala jest spora, ale równie sporo miejsca zajmują w niej meble. Gotowy koktajl jest z kolei przedmiotem niewielkim, więc główną lampę wyposażam w wielobok 65 cm z gridem. Do uzyskania światła kontrowego używam srebrnej blendy, a tło oświetlam przy pomocy lampy ze stripem 30 × 120 cm, już bez grida. O ile w przypadku samej szklanki zależy mi na zawężeniu strumienia światła (stąd grid), to już tło chcę wydobyć. Większy (szerszy) softbox na tło spisałby się lepiej – a jeszcze lepiej spisałyby się takie dwa – ale to dość mocno zaburzyłoby swobodę poruszania się po sali. Czyli sama sobie rzucałabym kłody pod nogi.
Wspominałam już kiedyś, że fotografowanie szkła potrafi być problematyczne ze względu na odblaski, a raczej odbicia lamp. Aby uzyskać zmiękczone światło, a dzięki temu estetycznie oświetloną powierzchnię, należy rozproszyć je na maksymalnie dużej przestrzeni i przepuścić przez kilka warstw materiału. Softbox 65 cm duży nie jest, więc otrzymuje – jak zawsze u mnie – dodatkowy dyfuzor, w całkiem wygodny sposób oparty o blat stołu i złapany od góry klipsem o wdzięcznej nazwie roboczej „żabka” (klipsy typu żabka spisują się też fantastycznie w innych okolicznościach, np. kiedy trzeba ustabilizować kartonowe tło fotograficzne na rolce albo zabezpieczyć raz otwarty worek z kocim żwirkiem, żeby te futrzane patałachy do niego nie wchodziły).
A więc, reasumując, na oświetlenie planu składają się:
- główna lampa z małym softboxem i dodatkową powierzchnią rozpraszającą,
- znajdująca się po przeciwnej stronie blenda odbijająca światło,
- lampa z podłużnym, prostokątnym softboxem oświetlająca drugi plan.
Ale to nie wszystko, bo ze względu na ograniczone światło zastane mam ze sobą również kieszonkową lampkę LED, która ułatwiała mi ustawienie ostrości i nie uczestniczy w ostatecznym procesie focenia. Cały układ wygląda więc następująco:

Ogniskowa, przysłona, czas naświetlania i ISO
Fotografując koktajle opieram się na dwóch obiektywach – Sigmie Sport 70-200 f/2.8 oraz Sigmie macro 105 mm f/2.8. Częściej wybieram teleobiektyw, bo wygodniej mi skręcić ogniskową, niż wędrować z całym aparatem – szczególnie że ten siedzi sobie wygodnie wypoziomowany na statywie z podpiętym wężykiem. W praktyce większość zdjęć powstaje na ogniskowej 100-120 mm. Przysłonę staram się utrzymywać w okolicach f/7.1. Przy pełnoformatowej klatce i ze wspomnianym wcześniej teleobiektywem daje to głębię ostrości oscylującą w okolicach 4-6 cm. A więc w zupełności wystarczającą do aranżowanej kompozycji koktajlowej (bo gdyby miały to być zdjęcia katalogowe sprawa byłaby o wiele bardziej skomplikowana).
Mocno skręcona przysłona wymaga dopasowania reszty parametrów. Nie szaleję z czasami naświetlania i po to targam ze sobą statyw, żeby mieć spokój. „Z ręki” jestem w stanie utrzymać mniej więcej 1/40 sekundy, a jak się uprę i jestem wypoczęta, to na bezdechu i 1/20 (i mówimy tu o technologii kamienia łupanego, a więc bez wbudowanej stabilizacji). Przy koktajlach to przeważnie 1/80 lub 1/100. Do tego jakieś rozsądne ISO. W przypadku D850 staram się nie wykraczać poza 800 czy 1000. Jasne, aparat świetnie poradzi sobie też z wyższym, ale takie wygody zostawiam sobie na zdjęcia mniej precyzyjne. ISO 800-1000 szumi delikatnie, nie psuje kolorów i jest proste do usunięcia w postprodukcji. Skoro i tak mam przy sobie lampy błyskowe można zadać pytanie, czemu nie chcę korzystać z parametrów wygodniejszych? Z bardzo prostej przyczyny – nie chcę męczyć lamp na mocy 1/1 i wymieniać po drodze zużytych akumulatorów. Przy okazji o wiele wygodniej jest mi w postprodukcji lekko wyciągnąć obszary zaciemnione zachowując poprawnie naświetloną szklankę, niż ratować przepalenia, które pojawiłyby się wraz z bardzo mocnym błyskiem wygenerowanym z tak bliskiej odległości. Poza tym wyświetlacz w aparacie jest ciemniejszy niż domowy monitor, więc i tak mnie okłamie.

„Przydasie”
Skoro już wszystko stoi i czeka aż mistrz małodobry skończy mechlać w shakerze to, co tam aktualnie sobie mechla, pozostaje zadbać o detale. Mam tu na myśli dwa akcesoria, które zawsze mi towarzyszą w pracy: wspomniany wcześniej wężyk spustowy oraz filtr polaryzacyjny. Wężyk – bo jestem wygodnicka i do bólu precyzyjna, więc raz ustawiony kadr powtarzam kilka razy. Bardzo często wymaga on też drobnej poprawki, lekkiego przesunięcia szklanki czy zdmuchnięcia okruszków ze stołu – a ponieważ często-gęsto koktajl szybko traci swój urok, bo np. opada jego piana, o wiele wygodniej jest mi jedną ręką dokonać korekty, a drugą nacisnąć spust. Oszczędność czasu i energii, tudzież „optymalizacja procesu produkcji” – jedno i drugie określenie będzie zgodne z prawdą.
Drugim przydasiem jest filtr polaryzacyjny i ten akurat potrafi trochę namieszać. Prosta sprawa – on się kręci. Nakręcony na obiektyw obraca się odcinając określone fale, a to bezpośrednio wpływa na formę odblasków. Witz polega na tym, że zmieniając kadr poziomy na pionowy bardzo łatwo ruszyć niechcący ręką i cały ten układ rozwalić. Rozwiązania tego problemu są trzy: pierwszy to wykonanie testów i oznaczenie flamastrem (albo lakierem do paznokci) odpowiedniej wartości; drugi to zakup filtra wyposażonego w żłobienia umożliwiające precyzyjne zakleszczanie go w danej pozycji; trzeci to zakup aparatu o tak dużej rozdzielczości, że przerobienie poziomu na pion wciąż pozwala zachować odpowiednią ilość pikseli pliku. A ja właśnie taki aparat mam.
A jak to wszystko dodaje się do siebie widać na zdjęciach 🙂




Warto zaznaczyć, że w tak ciasnej przestrzeni, gdzie kątem oka widzisz cały sprzęt z którego korzystasz, nawet niewielka zmiana osi układu optycznego wiąże się z zupełnie innym oświetleniem. A więc fotografując „na wprost” tło jest lekko wydobyte z mroku. Ale już ustawiając aparat pod kątem i bardziej w stronę softoboxa oświetlającego tło część światła zamontowanej w nim lampy wpadnie w obiektyw. I potrafi to bardzo ciekawie wydobyć strukturę i warstwy koktajlu:



Jeszcze może słówko o postprodukcji. Zasadniczo już dawno wyrosłam z potrzeby nakładania sztucznych efektów kolorystycznych na zdjęcia – czy dotyczy to zdjęć produktowych, czy fotoreportaży. W zupełności wystarcza mi obróbka podstawowymi zmiennymi oferowanymi przez Camera Raw (nie umiem w Lightrooma, nie cierpię jego interfejsu). A więc aberracje, redukcja szumów, krzywe, światła/cienie, kontrasty, przejrzystość, tekstura i co najwyżej lekkie podbicia określonych kolorów. Jest jednak coś, co doprowadza mnie do furii i są to niechciane krzywizny oraz optyczne zniekształcenia. Nie mam tu nawet na myśli beczkowania czy innych przypadłości niektórych obiektywów, a nawet minimalne zwężenia czy zaburzenia pionów. Jeśli Bóg (lub człowiek pracujący w hucie) stworzył szklankę prostą, to ma być prosta. Jeśli butelka i drink stoją na lekko wypukłej podstawce i „rozjeżdżają się” względem siebie to trzeba coś z tym zrobić. Jeśli ustawiony lekko powyżej obiektu aparat narzuca optyczne zniekształcenie perspektywy, ale zniekształcenie które ludzie oko na bieżąco koryguje, to to w postprodukcji poprawię. I do tego służy mi prosta i jakże pomocna kombinacja klawiszy w Photoshopie: ctrl + r (miarki), ctrl + j (powielenie warstwy) oraz ctrl + t – najważniejsza, bo uruchamiająca tzw. wolną transformację. I tak przy każdym zdjęciu które optycznie budzi moją wątpliwość ustawiam kilkanaście miarek (linii pomocniczych), wchodzę w tryb przekształcania swobodnego lub wypaczenia i mozolnie doprowadzam do ładu to, co owego ładu wymaga. I gorąco polecam wdrożenie tej procedury wszystkim, którzy chcieliby nadać swoim zdjęciom nieco bardziej naturalnego dla oka charakteru. Apki na smartfony też to oferują!
Nie wiem, czy oferuje to Lightroom, ale mam to tam, gdzie należy mieć większość rzeczy nieistotnych 😉
Pro tip: trzeba uważać jeśli ma się astygmatyzm i nosi się okulary wykrzywiające krawędzie pola widzenia niczym w tym kulistym, patologicznym akwarium ze smutnym bojownikiem. Bo wtedy siedzi się przez 5 minut prostując co trzeba, a potem przekrzywia głowę podziwiając efekt końcowy – i cały efekt krzywi się razem z nią.
A to potrafi napsuć krwi.
PS. Część z powyższych koktajli powstała na bazie porteru bałtyckiego. A tak się składa, że w sobotę 20.01.2024 będziemy obchodzić tegoroczny Baltic Porter Day. Jeśli macie ochotę spróbować połączenia piwa z czymś innym, niż sokiem malinowym, O TUTAJ znajdziecie odpowiednie informacje, co i z czym warto połączyć 😉
Dodaj komentarz